Rozmowa z Aliną
Puc ze Stowarzyszenia
na Rzecz Środowiska Lokalnego Gminy Złotniki Kujawskie "Równe Szanse", nauczycielką matematyki w gimnazjum.
- Pamięta Pani swój pierwszy raz w górach?
-Miałam
dwanaście, może 13 lat, gdy pojechaliśmy z rodzicami do Zakopanego. Głównym celem
naszej podróży nie były jednak góry, a zakupy kożuchów. Takie to były czasy, że
jeździło się do stolicy Tatr po kożuchy. Wycieczka była więc typowo komercyjna.
- Naprawdę zaskakująco zaczyna się przygoda, która po
latach będzie miała mrożący krew w żyłach finał pod Mont Blanc. Wtedy z
rodzicami, przy okazji udanych zakupów, zaliczyliście jakiś szczyt w Tatrach?
- Wjechaliśmy na
Kasprowy i Gubałówkę. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy gdzieś wtedy
weszliśmy. Chyba na Nosal. Na pewno chodziliśmy po Krupówkach i rodzice kupili te
kożuchy, to pamiętam dokładnie! Tak wyglądał mój pierwszy raz w górach.
- Pierwszy raz w górach, gdy połknęła Pani bakcyla, żeby
wędrować coraz wyżej i wyżej, kiedy był?
- Proces
fascynacji górami był u mnie etapowy, nie było zauroczenia ,,od pierwszego
wejrzenia”. Najpierw z rodzicami. Pojechaliśmy również w Tatry w ósmej klasie
podstawówki, do której chodziłam w Złotnikach Kujawskich. Była to wycieczka
szkolna, czyli - tradycyjnie – pieszo nad Morskie Oko, Dolina Chochołowska i Kościeliska. Potem liceum, kolejne szlaki,
Sudety, Góry Świętokrzyskie. Jak każdy. Zdjęcia z pieskami, z owczarkami.
- Nieraz może się trafić na Krupówkach nawet
przebrany niedźwiedź...
- Tak, ale już
wtedy zaczęłam zastanawiać się, dlaczego niektórzy turyści noszą specjalne
plecaki i buty. Nigdy wcześniej takich nie widziałam. Nie miałam również
pojęcia, że gdy idzie się wysoko w góry trzeba ubrać inną odzież. To mnie
zainteresowało i już wtedy pomyślałam, jak przyjemne musi być spojrzenie z
innej perspektywy, to znaczy ze szczytu w dół.
- Gdy już założyła Pani rodzinę i urodziła się Marta, jak
to się stało, że cała trójka - zgodnie - ruszyła na poważne szlaki?
- Jestem
człowiekiem ciepłolubnym, chociaż aktywnym. Gdy jechaliśmy nad morze nie
leżeliśmy plackiem, a dużo spacerowaliśmy, zjeździliśmy rowerami Hel i Bornholm. Pasją do wysokich gór zaraził
mnie mój mąż. Już w czasie studiów zdobył Orlą Perć, czyli najtrudniejszy i
najbardziej niebezpieczny szlak w Tatrach i w całej Polsce. Oboje uznajemy
kompromis, ale jeśli miał polegać na tym, że skoro on chce jechać do Zakopanego,
a ja do Gdańska, to spotkamy się w Kutnie - żadne z nas nie mogło być zadowolone.
Dlatego podzieliliśmy się wakacjami, jednego roku były jego, następnego moje.
Ale zawsze razem, to nasz priorytet. Do tej pory nam się to udawało.
Kiedy zaczęliście chodzić w wysokie góry? Z małym
dzieckiem łatwo nie było.
- Marta weszła z
nami na Śnieżkę, częściowo “na barana” na plecach taty, gdy miała cztery lata! Na Rysy, pierwszy raz
od słowackiej strony, w III klasie
podstawówki.
- Orlą Perć też razem zdobyliście?
- Tak, ale już,
gdy byliśmy z mężem po czterdziestce. Nie od razu rzucił nas na głębokie wody.
Zaczęliśmy zdobywać fragmenty Orlej Perci, czyli wchodziliśmy na nią albo od
strony Murowańca, albo od Doliny Pięciu Stawów. Zdobyliśmy Świnicę, Kozi Wierch
i powoli wszystko na Orlej Perci. Nie było łatwo. Góry są trudne, pogoda szybko
się zmienia i trzeba mieć tego świadomość. Potem były inne polskie
dwutysięczniki, Tatry słowackie i najwyższy szczyt Tatr- Gerlach. Wędrowaliśmy też w Dolomitach, po ferratach czyli tzw. żelaznych drogach. Tam zdobyliśmy nasz pierwszy
trzytysięcznik. Byliśmy też w Alpach Sabaudzkich, gdzie wjechaliśmy kolejką na
Aqille du Midi i… patrzyliśmy przez lornetkę jak sznureczek ludzi wędruje na
alpejskie czterotysięczniki, na trasie na Mont Blanc. Wtedy zaczęliśmy marzyć.
- Podczas tych wędrówek dostrzegała Pani
sytuacje, że ludzie zachowują się w górach niezbyt odpowiedzialnie, jakby nie
byli świadomi niebezpieczeństw?
- Łatwiej jest mi mówić
o mnie, choć oczywiście bywałam w górach świadkiem różnych sytuacji. Gdy
schodziliśmy ze Świnicy, spotkaliśmy panią, która szła z mężem w uprzęży asekurowana
przez niego linką. Zapytała nas czy warto tam wejść. Odpowiedzieliśmy, że jeśli
się boi, powinna zawrócić. Wtedy usłyszeliśmy, że ona idzie, bo mąż tak chce. U
nas tak nie jest, podejmujemy wspólne decyzje. Chyba, że czas się cofnąć - tu
rozwaga męża dominuje.
- Czy z perspektywy czasu zdarzało się Pani oceniać, że
można było inaczej przygotować się czy zachować się na szlaku?
- Jadąc w góry na
kolejną wyprawę za każdym razem inaczej się ubieram, ponieważ dostrzegam
mankamenty poprzedniego stroju. Wiem, jaki jest ważny. Przede wszystkim
przeciwdeszczowa odzież, coś cieplejszego i wszystko jak najlżejsze, bo to
trzeba nosić na plecach. Mam buty i odzież tylko w góry, inną na wyprawy
wysokogórskie, gdzie zawsze jest lód i śnieg. Zabieramy wtedy również kaski, raki i czekany. Ale nie tylko - zawsze
zabieram też adrenalinę, ponieważ jestem uczulona na jad pszczeli.
Wysokie góry to ryzyko, zagrożenie życia, w jakim celu je
podejmujecie?
Każdy z nas ma
inny cel podróży. Ja wchodzę mając konkretny szczyt na uwadze, mąż dla pięknych widoków, dla kontaktu z przyrodą.
Dla Marty każda trasa musi być nowa, nie lubi wchodzić gdzieś, gdzie już była,
nudzi ją to. I musi być odpowiednia wysokość! Widzimy wielkość i tajemniczość świata. Lubimy
ten wspólnie spędzony czas w górach. Oczywiście, zauważamy krzyże, które
świadczą, że ktoś w tych miejscach zginął, jak na przykład w drodze na Rysy czy
w Kuluarze Śmierci na trasie na Mont Blanc i wyżej. Jest to smutne, jak krzyże
przy drogach.
Pamiętamy
tragedię, gdy pewnej zimy zginęli licealiści w drodze na Rysy. Gdy wchodziliśmy
kiedyś na ten szczyt natknęliśmy się na mszę świętą odprawianą w obecności rodzin ofiar w rocznicę ich
śmierci. To było przeżycie, które zostanie w nas na zawsze. Dlatego na
przykład, gdy nagle w górach zmieni się pogoda i nam brakuje zaledwie 50 metrów
do zdobycia szczytu, mąż mówi: "Dziewczyny, schodzimy". I nie ma
dyskusji, schodzimy.
- W jaki sposób przygotowywała się Pani do wyprawy na
masyw Mont Blanc?
- Cały rok
zastanawialiśmy się, czy latem idziemy. Ja cały czas uprawiałam intensywnie
sport, codziennie, zresztą próbuję ruszać się od zawsze.
- Wspomniała Pani, jak ważny jest strój i buty.
- Gdy podjęliśmy
decyzję, że pójdziemy w wysokie Alpy, nasz przewodnik zażyczył sobie, byśmy mu
przysłali zdjęcie butów, w których planujemy zdobywać alpejskie
czterotysięczniki. Gdy zobaczył nasze obuwie, w którym zresztą chodziliśmy po
Tatrach, Dolomitach powiedział kategoryczne: "nie". Przygotował listę rzeczy, które mieliśmy kupić: “oddychające” kurtki, bielizna, specjalne
buty na lodowiec, czapki goreteksowe. Niektórym wydaje się, że to szpanerskie
rzeczy, ale podczas wspinaczki są niezbędne. Liczy się ciepłota i waga ciuchów. Na górze ciąży każdy kilogram na plecach.
Przewodnik zakazał, bym zabierała kosmetyczkę i suszarkę do włosów. Kobiece
akcesoria nie są mile widziane, a wręcz zbędne. Udało mi się przemycić szampon
i pastę do zębów. Włosy nie zawsze mogłam umyć, bo na przykład w schronisku
Gouter pod Mont Blanc była zamarznięta woda. Spaliśmy tam we wszystkim, co
tylko dało się na siebie ubrać, bo nie było ogrzewania.
- Co zdobyliście w Alpach?
- Naszym celem
były dwa czterotysięczniki: Gran Paradiso i zastanawialiśmy się czy Dome du
Gouter nam wystarczy, czy jednak idziemy na Mont Blanc. Ustaliliśmy, że, jeżeli
pogoda będzie sprzyjać, idziemy na szczyt Dome du Gouter: 4334 metry. A później,
może jeszcze na Mont Blanc: 4810 metrów. Wszystko zależało od pogody, bo nie
zamierzaliśmy ryzykować życiem. Czterotysięczniki w ogóle są szaleństwem!
- To musiała być wyprawa mrożąca krew w żyłach.
Taka była. Ale,
gdy szłam nie myślałam o sobie, a o Marcie i Andrzeju. Tym bardziej, że
zdarzyła nam się stresująca sytuacja. Mąż zgubił polar - bardzo ciepły - tej
nocy, gdy mieliśmy podjąć decyzję, czy idziemy dalej ze schroniska na Dome du
Gouter. Skończyło się na szczęście happy endem, przewodnik pożyczył mu swój i
mogliśmy iść wyżej, na 4334 metry.
-4334 metry i nagle stop. Dlaczego?
-Niestety,
przeszkodziły nam fatalne warunki atmosferyczne, bardzo silny wiatr i opady
śniegu, po prostu rozum się odezwał.
Gdybyśmy zaryzykowali, to życiem. Tak jest w górach. Jednak weszliśmy ponad
chmury, podziwialiśmy niesamowite widoki, zachód słońca... No i zrobiliśmy coś
razem, bo Marta jest już dorosła i na takim etapie, że większość wakacji spędza ze swoim towarzystwem lub pracuje.
Udało się pobyć razem przez te 10 dni w Alpach. Zdobyliśmy dwa czterotysięczniki.
-Już wiecie, jaki będzie Wasz następny szczyt?
Zawsze opowiadamy o wyprawach po ich zakończeniu. Marzenia są, pewnie. Może
pięciotysięcznik?
Wywiad przeprowadziła Agnieszka Domka-Rybka.
Zdjęcia pochodzą z rodzinnego archiwum Pani Aliny Puc