piątek, 10 października 2014

Weszła tak wysoko, że miała chmury pod nogami


 
Rozmowa z Aliną Puc ze Stowarzyszenia na    Rzecz Środowiska Lokalnego Gminy Złotniki Kujawskie "Równe Szanse",  nauczycielką matematyki w gimnazjum.  



- Pamięta Pani swój pierwszy raz w górach?
  -Miałam dwanaście, może 13 lat, gdy pojechaliśmy z rodzicami do Zakopanego. Głównym celem naszej podróży nie były jednak góry, a zakupy kożuchów. Takie to były czasy, że jeździło się do stolicy Tatr po kożuchy. Wycieczka była więc typowo komercyjna.  

- Naprawdę zaskakująco zaczyna się przygoda, która po latach będzie miała mrożący krew w żyłach finał pod Mont Blanc. Wtedy z rodzicami, przy okazji udanych zakupów, zaliczyliście jakiś szczyt w Tatrach?

- Wjechaliśmy na Kasprowy i Gubałówkę. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy gdzieś wtedy weszliśmy. Chyba na Nosal. Na pewno chodziliśmy po Krupówkach i rodzice kupili te kożuchy, to pamiętam dokładnie! Tak wyglądał mój pierwszy raz w górach. 

- Pierwszy raz w górach, gdy połknęła Pani bakcyla, żeby wędrować coraz wyżej i wyżej, kiedy był?

- Proces fascynacji górami był u mnie etapowy, nie było zauroczenia ,,od pierwszego wejrzenia”. Najpierw z rodzicami. Pojechaliśmy również w Tatry w ósmej klasie podstawówki, do której chodziłam w Złotnikach Kujawskich. Była to wycieczka szkolna, czyli - tradycyjnie – pieszo nad  Morskie Oko, Dolina Chochołowska  i Kościeliska. Potem liceum, kolejne szlaki, Sudety, Góry Świętokrzyskie. Jak każdy. Zdjęcia z pieskami, z owczarkami.

- Nieraz może się trafić na Krupówkach nawet przebrany niedźwiedź...

- Tak, ale już wtedy zaczęłam zastanawiać się, dlaczego niektórzy turyści noszą specjalne plecaki i buty. Nigdy wcześniej takich nie widziałam. Nie miałam również pojęcia, że gdy idzie się wysoko w góry trzeba ubrać inną odzież. To mnie zainteresowało i już wtedy pomyślałam, jak przyjemne musi być spojrzenie z innej perspektywy, to znaczy ze szczytu w dół. 


- Gdy już założyła Pani rodzinę i urodziła się Marta, jak to się stało, że cała trójka - zgodnie - ruszyła na poważne szlaki?

- Jestem człowiekiem ciepłolubnym, chociaż aktywnym. Gdy jechaliśmy nad morze nie leżeliśmy plackiem, a dużo spacerowaliśmy, zjeździliśmy rowerami  Hel i Bornholm. Pasją do wysokich gór zaraził mnie mój mąż. Już w czasie studiów zdobył Orlą Perć, czyli najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny szlak w Tatrach i w całej Polsce. Oboje uznajemy kompromis, ale jeśli miał polegać na tym, że skoro on chce jechać do Zakopanego, a ja do Gdańska, to spotkamy się w Kutnie - żadne z nas nie mogło być zadowolone. Dlatego podzieliliśmy się wakacjami, jednego roku były jego, następnego moje. Ale zawsze razem, to nasz priorytet. Do tej pory nam się to udawało. 

Kiedy zaczęliście chodzić w wysokie góry? Z małym dzieckiem łatwo nie było.

- Marta weszła z nami na Śnieżkę, częściowo “na barana” na plecach taty,  gdy miała cztery lata! Na Rysy, pierwszy raz od słowackiej strony,  w III klasie podstawówki.

- Orlą Perć też razem zdobyliście?

- Tak, ale już, gdy byliśmy z mężem po czterdziestce. Nie od razu rzucił nas na głębokie wody. Zaczęliśmy zdobywać fragmenty Orlej Perci, czyli wchodziliśmy na nią albo od strony Murowańca, albo od Doliny Pięciu Stawów. Zdobyliśmy Świnicę, Kozi Wierch i powoli wszystko na Orlej Perci. Nie było łatwo. Góry są trudne, pogoda szybko się zmienia i trzeba mieć tego świadomość. Potem były inne polskie dwutysięczniki, Tatry słowackie i najwyższy szczyt Tatr- Gerlach. Wędrowaliśmy też w Dolomitach, po ferratach czyli tzw. żelaznych drogach. Tam zdobyliśmy nasz pierwszy trzytysięcznik. Byliśmy też w Alpach Sabaudzkich, gdzie wjechaliśmy kolejką na Aqille du Midi i… patrzyliśmy przez lornetkę jak sznureczek ludzi wędruje na alpejskie czterotysięczniki, na trasie na Mont Blanc. Wtedy zaczęliśmy marzyć.


- Podczas tych wędrówek dostrzegała Pani sytuacje, że ludzie zachowują się w górach niezbyt odpowiedzialnie, jakby nie byli świadomi niebezpieczeństw?

- Łatwiej jest mi mówić o mnie, choć oczywiście bywałam w górach świadkiem różnych sytuacji. Gdy schodziliśmy ze Świnicy, spotkaliśmy panią, która szła z mężem w uprzęży asekurowana przez niego linką. Zapytała nas czy warto tam wejść. Odpowiedzieliśmy, że jeśli się boi, powinna zawrócić. Wtedy usłyszeliśmy, że ona idzie, bo mąż tak chce. U nas tak nie jest, podejmujemy wspólne decyzje. Chyba, że czas się cofnąć - tu rozwaga męża dominuje.

- Czy z perspektywy czasu zdarzało się Pani oceniać, że można było inaczej przygotować się czy zachować się na szlaku?

- Jadąc w góry na kolejną wyprawę za każdym razem inaczej się ubieram, ponieważ dostrzegam mankamenty poprzedniego stroju. Wiem, jaki jest ważny. Przede wszystkim przeciwdeszczowa odzież, coś cieplejszego i wszystko jak najlżejsze, bo to trzeba nosić na plecach. Mam buty i odzież tylko w góry, inną na wyprawy wysokogórskie, gdzie zawsze jest lód i śnieg. Zabieramy wtedy również  kaski, raki i czekany. Ale nie tylko - zawsze zabieram też adrenalinę, ponieważ jestem uczulona na jad pszczeli. 

Wysokie góry to ryzyko, zagrożenie życia, w jakim celu je podejmujecie?

Każdy z nas ma inny cel podróży. Ja wchodzę mając konkretny szczyt na uwadze,  mąż  dla pięknych widoków, dla kontaktu z przyrodą. Dla Marty każda trasa musi być nowa, nie lubi wchodzić gdzieś, gdzie już była, nudzi ją to. I musi być odpowiednia wysokość!  Widzimy wielkość i tajemniczość świata. Lubimy ten wspólnie spędzony czas w górach. Oczywiście, zauważamy krzyże, które świadczą, że ktoś w tych miejscach zginął, jak na przykład w drodze na Rysy czy w Kuluarze Śmierci na trasie na Mont Blanc i wyżej. Jest to smutne, jak krzyże przy drogach.

Pamiętamy tragedię, gdy pewnej zimy zginęli licealiści w drodze na Rysy. Gdy wchodziliśmy kiedyś na ten szczyt natknęliśmy się na mszę świętą odprawianą  w obecności rodzin ofiar w rocznicę ich śmierci. To było przeżycie, które zostanie w nas na zawsze. Dlatego na przykład, gdy nagle w górach zmieni się pogoda i nam brakuje zaledwie 50 metrów do zdobycia szczytu, mąż mówi: "Dziewczyny, schodzimy". I nie ma dyskusji, schodzimy. 

- W jaki sposób przygotowywała się Pani do wyprawy na masyw Mont Blanc?

- Cały rok zastanawialiśmy się, czy latem idziemy. Ja cały czas uprawiałam intensywnie sport, codziennie, zresztą próbuję ruszać się od zawsze.  


- Wspomniała Pani, jak ważny jest strój i buty.

- Gdy podjęliśmy decyzję, że pójdziemy w wysokie Alpy, nasz przewodnik zażyczył sobie, byśmy mu przysłali zdjęcie butów, w których planujemy zdobywać alpejskie czterotysięczniki. Gdy zobaczył nasze obuwie, w którym zresztą chodziliśmy po Tatrach, Dolomitach powiedział kategoryczne: "nie". Przygotował listę rzeczy, które mieliśmy kupić: “oddychające” kurtki, bielizna, specjalne buty na lodowiec, czapki goreteksowe. Niektórym wydaje się, że to szpanerskie rzeczy, ale podczas wspinaczki są niezbędne. Liczy się ciepłota i waga ciuchów. Na górze ciąży każdy kilogram na plecach. Przewodnik zakazał, bym zabierała kosmetyczkę i suszarkę do włosów. Kobiece akcesoria nie są mile widziane, a wręcz zbędne. Udało mi się przemycić szampon i pastę do zębów. Włosy nie zawsze mogłam umyć, bo na przykład w schronisku Gouter pod Mont Blanc była zamarznięta woda. Spaliśmy tam we wszystkim, co tylko dało się na siebie ubrać, bo nie było ogrzewania. 

- Co zdobyliście w Alpach?

- Naszym celem były dwa czterotysięczniki: Gran Paradiso i zastanawialiśmy się czy Dome du Gouter nam wystarczy, czy jednak idziemy na Mont Blanc. Ustaliliśmy, że, jeżeli pogoda będzie sprzyjać, idziemy na szczyt Dome du Gouter: 4334 metry. A później, może jeszcze na Mont Blanc: 4810 metrów. Wszystko zależało od pogody, bo nie zamierzaliśmy ryzykować życiem. Czterotysięczniki w ogóle są szaleństwem! 

- To musiała być wyprawa mrożąca krew w żyłach.

Taka była. Ale, gdy szłam nie myślałam o sobie, a o Marcie i Andrzeju. Tym bardziej, że zdarzyła nam się stresująca sytuacja. Mąż zgubił polar - bardzo ciepły - tej nocy, gdy mieliśmy podjąć decyzję, czy idziemy dalej ze schroniska na Dome du Gouter. Skończyło się na szczęście happy endem, przewodnik pożyczył mu swój i mogliśmy iść wyżej, na 4334 metry. 

-4334 metry i nagle stop. Dlaczego?

-Niestety, przeszkodziły nam fatalne warunki atmosferyczne, bardzo silny wiatr i opady śniegu,  po prostu rozum się odezwał. Gdybyśmy zaryzykowali, to życiem. Tak jest w górach. Jednak weszliśmy ponad chmury, podziwialiśmy niesamowite widoki, zachód słońca... No i zrobiliśmy coś razem, bo Marta jest już dorosła i na takim etapie, że większość wakacji  spędza ze swoim towarzystwem lub pracuje. Udało się pobyć razem przez te 10 dni w Alpach. Zdobyliśmy  dwa czterotysięczniki. 
 -Już wiecie, jaki będzie Wasz następny szczyt?
Zawsze opowiadamy o wyprawach po ich zakończeniu. Marzenia są, pewnie. Może pięciotysięcznik?


  Wywiad przeprowadziła Agnieszka Domka-Rybka.
  Zdjęcia pochodzą z rodzinnego archiwum Pani Aliny Puc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz